Sens posiadania szybkiego samochodu w Polsce i radarowy biznes

     Sytuacja w Polsce z fotoradarami i ograniczeniami prędkości wygląda tragicznie, a działania w kierunku jej poprawienia są znikome. W efekcie stoimy w miejscu, a otaczają Nas nierozsądne ograniczenia. 

     Jadąc przez Polskę nie trudno odnieść wrażenie, że jesteśmy otaczani przez wszelkiego rodzaju kamery na sygnalizacjach świetlnych, fotoradary i policjantów czyhających w ukryciu aż popełnimy jakieś wykroczenie. Żeby nie pozostać gołosłownym zapraszam wszystkich niedowiarków na trasę Częstochowa - Piotrków Trybunalski. Na "Gierkówce" podczas ostatniego przejazdu naliczyłem około 5-6 skrzynek, nie wspominając o nieoznakowanych radiowozach. Do tego praktycznie ciągłe ograniczenie do 70 km/h z odcinkami po 50 km/h. Istny koszmar dla kogoś kto śpieszy się przejechać z Katowic do Warszawy lub z powrotem. Jakiś czas temu głośno było o "zbrojeniu" się Polskiej drogówki w nowe samochody KIA Stinger, a jeszcze wcześniej słyszeliśmy o BMW serii 3, z których to kilka skończyło marnie w pobliskich rowach, ale to temat na inny raz. Wszystko po to, aby ścigać piratów drogowych. Ale czy aby na na pewno słusznie? Czy to wszystko ma na celu poprawienie bezpieczeństwa na drogach i zmniejszenie liczby wypadków? A może jest zwykłą pogonią za pieniędzmi przez miasta i gminy, które w łatwy sposób mogą nareperować swój budżet?
     Zacznijmy może od statystyk, aby móc wyobrazić sobie skalę na jaką działają fotoradary i wszystkie urządzenia kontrolujące kierowców w Polsce. W 2018 roku zostało zarejestrowanych prawie 1 300 000 naruszeń przepisów. Wystawiono 432 tysiące mandatów dzięki fotoradarom, więc można założyć, że "zarobiono" na nich 216 000 000 złotych (zakładając mandaty po 500 złotych). Kwota robi wrażenie? Dodajmy do tego fakt, że "najskuteczniejsze" fotoradary były w stanie napstrykać zdjęć na kwotę ponad 10 milionów złotych. Mowa o jednym, pojedynczym urządzeniu, które po prostu pstryka zdjęcia. Do tego dochodzą kamery na skrzyżowaniach, które wyłapują wykroczenia i mierzą czas wjechania oraz opuszczenia skrzyżowania. Są jeszcze odcinkowe pomiary prędkości i oczywiście policjanci dzielnie stojący na straży prawa. Trzeba przyznać, że dosyć sporo tego wszystkiego, ale na pocieszenie GITD planuje kupić ponad 350 nowych urządzeń, jednak spokojnie, całkiem sporo liczba z nich zastąpi już działający sprzęt, aby po prostu wymienić go na nowszy i usprawnić działanie całego systemu.
     Odkąd w 2016 roku gminy straciły prawo do dysponowania fotoradarami i stawiania ich gdzie uznają to za stosowne (teraz robi to tylko Generalny Inspektorat Transportu Drogowego) zostało złożonych ponad 2 500 wniosków o dodatkowe fotoradary. Na szczęście lub nie szczęście tylko 30% jest rozpatrywanych pozytywnie, bo zdaniem "Warszawy" nie są potrzebne w większości zgłoszonych miejsc. Więc czy jest to działanie na korzyść kierowców i ich bezpieczeństwo? Nie byłbym o tym do końca przekonany. Być może wybiera się miejsca na nowe radary w taki sposób, aby przyniosły największy zysk, a nie chroniły w pewnym stopniu kierowców?Oczywiście nie udowodnimy tego w żaden sposób, ale wystarczy przez chwilę się zastanowić i pomyśleć jak działa ta "maszynka".
     Co zrobić jednak, aby poprawić rzeczywiście bezpieczeństwo na drogach i zmniejszyć liczbę wypadków? Oczywiście zmniejszyć w przełożeniu na rzeczywistość, a nie naciągane statystyki tak, aby na koniec miesiąca dostać premię za osiągnięty cel. Do zmiany jest cały system. Począwszy od szkolenia młodych kierowców na etapie kursu na prawo jazdy, gdzie powinno być raz a porządnie uświadomione zagrożenie płynące z niedostosowania prędkości do panujących warunków oraz własnych umiejętności. W dalszej kolejności powinny być organizowane kursy doszkalające dla kierowców z zakresu szybkiej, bezpiecznej i dynamicznej jazdy, czyli takiej jaka najczęściej jest wykorzystywana na drogach (przynajmniej powinna). Również częściowe dofinansowanie ze strony państwa lub specjalnie powołanej do tego celu organizacji zachęciłoby kierowców do udziału w takich szkoleniach, co znacząco wpłynęłoby na poziom umiejętności kierowania pojazdami przez nasze społeczeństwo. Różnego rodzaju akcje, spoty reklamowe czy inne tego typu działania może i dają jakiś skutek, ale na skalę kraju jest to raczej mały odsetek w skali problemu z jakim się zmagamy. Gdzie leży problem przez który nie możemy zacząć wdrażać programów szkolenia kierowców? W pieniądzach, bo tych jak zawsze w naszym kraju brakuje. Może trzeba przeznaczyć część pieniędzy z mandatów na taką akcję lub nie inwestować kolejnych 200 milionów w fotoradary, a środki same się znajdą.
     Fotoradarowy biznes kwitnie i ma się dobrze, bo wpływy rosną, statystyki w teorii się polepszają, więc wszyscy zadowoleni. Jednak nie ma to przełożenia na rzeczywistość, a to powinno być celem działania całego systemu. Współczesne samochody są coraz bezpieczniejsze, na ich pokładach możemy znaleźć systemy dbające o rzeczy, których nawet nie jesteśmy w stanie kontrolować jako kierowcy. Czujniki martwego pola, kamery dookoła pojazdu, aktywne tempomaty, kamery noktowizyjne czy asystenci zmiany pasa ruchu to wyposażenie standardowe już nie tylko w markach premium, ale w samochodach, które poruszają się w największych ilościach po naszych drogach. Mimo tego bardzo często wypadki przybierają dramatyczną formę w skutkach i giną ludzie. Choć można tworzyć jeszcze więcej systemów dbających o wszystkich podróżujących samochodami to ostatecznie i tak najważniejsze zdanie do powiedzenia ma człowiek i jego reakcja w danej sytuacji, zatem to właśnie ludzie powinni być odpowiednio szkoleni, aby zapobiegać wypadkom.
     Kupić obecnie samochód, który jest w stanie przekroczyć 200 km/h to nic trudnego. Nie potrzeba nawet w zasadzie wygórowanego budżetu i już możemy stać się posiadaczami samochodu będącego w stanie pędzić znacznie powyżej dozwolonych prędkości. No właśnie, dozwolone prędkości. Na ten temat można dyskutować godzinami, napisać pięć felietonów i wydać ze trzy książki, a wciąż będzie za mało, aby opisać zjawisko dziwnie i w nieuzasadniony sposób rozstawionych znaków z ograniczeniami prędkości. W wielu miejscach w Polsce dochodzi do sytuacji, że moglibyśmy spokojnie pojechać 90 czy 100 km/h i z taką prędkością jedzie większość kierowców, ale jednak jesteśmy zmuszeni zwolnić do przepisowych siedemdziesięciu. O ile na autostrady w Polsce nie możemy już tak bardzo narzekać, chociaż wciąż jest ich mało, a ograniczenia mamy jedne z wyższych w Europie to wciąż niewiele jest miejsc, gdzie można spokojnie pojechać "ile fabryka dała". Tak wiem, że to nielegalne, bo przepisy, bo niebezpieczne, ale ludzie, dajcie spokój. Czasami trzeba depnąć pedał do oporu, żeby poczuć prawdziwą radość z jazdy, szczególnie jak masz 500 koni pod maską. Oczywiście od tego są tory, ale to temat rzeka i tak niewygodny dla ludzi, że głowa mała. W Niemczech są autostrady bez limitu prędkości, ale czy jestem za wprowadzeniem takiego czegoś u nas? Szczerze powiem, że nie. Nie mamy odpowiedniej infrastruktury do tego i było by to zagrożenie. Wystarczy dozwolone 140 km/h i mniejsze kontrole nieoznakowanych radiowozów, a życie będzie piękniejsze. Oczywiście jeździmy tylko przepisowo ma się rozumieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz